W piątek jadę do mamy. Od ostatniego spotkania z nią minął ponad miesiąc, dokładnie 6 tygodni. Strasznie długo. Przed pandemią miałam okropne wyrzuty sumienia, jeśli nie widziałam jej dwa tygodnie. I za każdym razem, jadąc do niej bałam się tego, co zobaczę. Mimo że rozmawiałam z mamą przynajmniej raz w tygodniu, a ciocia Ania odwiedzała ją regularnie dwa razy w tygodniu. Teraz jest inaczej.
Właściwie nie wiem, co u mamy. Tylko tyle, ile dowiem się wypytując personel przez telefon. Wiem, że ma apetyt, że chodzi. Opiekunki mówią, że jest dobrze. Ale dla nich „dobrze” znaczy zupełnie coś innego niż dla mnie, więc wydaje mi się, że nic nie wiem. Przed pandemią miałam wrażenie monitorowania jej stanu, teraz nie mam. Nie wiem jak reaguje, co jeszcze potrafi, czy wciąż się uśmiecha, jakie słowa pamięta, jak mówi. Czy śpi lepiej czy gorzej, czy schudła jeszcze od ostatniego razu, czy wciąż lubi ciastka…
Kiedy widziałam mamę ostatni raz w ogrodzie ośrodka, musiałam zachować bezpieczną odległość, nie mogłam jej dotknąć ani przytulić. To była ciężka próba.
Tym razem będzie pewnie podobnie, bo inaczej być nie może. Zdaję sobie sprawę, że to prawdopodobnie w ogóle ostatnia szansa na spotkanie w najbliższych miesiącach.
Idzie jesień, której wszyscy się boją. Zupełnie nie do przewidzenia.