Od kilku nocy śnią mi się sny związane z mamą, a dokładniej z chorobą mamy. Wstaję zmęczona. Tuż po obudzeniu pamiętam je dobrze, ale kiedy dzień wciąga mnie w swój wir, sny bezpowrotnie ulatują.
Z wczorajszego pamiętam tylko jedną scenę: wychodzącą z budynku postać bez głowy całą jakby obciągniętą czarnym ubraniem, a raczej elastyczną tkaniną przylegającą do ciała idealnie, osłaniającą wszystkie części ciała, czyli czarna uproszczona postać bez głowy (bezgłowa szyja też obciągnięta czarnym materiałem), jakby dwuwymiarowa. I ta postać właśnie wychodzi skądś, zamyka za sobą drzwi. Ja obserwuję ją z zewnątrz budynku, z pewnego oddalenia. Widzę jak powoli zamyka drzwi, rozpoznaję ruch podobny do tego, jaki zapamiętałam u mamy, kiedy zamykała drzwi w ośrodku. Nie była to scena makabryczna. Fakt, że to postać bez głowy absolutnie nie budził mojego przerażenia, to było normalne. Pomyślałam w tym śnie, że „wychodzą chorzy”. Chyba nawet dokładnie takiego sformułowania użyłam. Ta czarna bezgłowa postać to metafora choroby. Nie tylko choroby mamy, ale choroby otępiennej. Tak to odbieram, z taką myślą się obudziłam.
Dziś też obudziłam się z refleksją, że znów było o mamie, ale przetrwała tylko ta refleksja, bo snu już nie pamiętam. Zupełnie nic nie mogę sobie przypomnieć.