Coraz trudniej pisać, bo stan mamy się pogarsza. Już nie ma miejsca na żarty, historyjki, śmiesznostki, jest poważnie. Zdałam sobie sprawę, że moje wizyty u mamy zmieniły charakter. To już nie odwiedziny, na które czekała, wspólny spacer po okolicy, wyjście do sklepu, rozmowa. To się już nie udaje. Teraz jadę przede wszystkim sprawdzić czy wszystko w porządku. Bo inaczej nie mam tej pewności. Telefon przestał spełniać tę kontrolną funkcję. Nasze codzienne rozmowy to już przeszłość.
A w czasie tych, które uda nam się odbyć, mama nie przekazuje mi już żadnych informacji. To, co mówi nie jest żadną wskazówką, nie ułatwia mi zorientowania się w sytuacji, jednym słowem: nie wiem czy wszystko jest ok. Muszę jechać. Sprawdzić wszystko po swojemu, odnaleźć telefon, przeszukując różne dziwne zakamarki, naładować go, włączyć, przeszukać szafę, wyrzucić poukrywane tam śmieci, wyjąć brudne rzeczy, sprawdzić co zginęło, co trzeba dokupić, co dowieźć następnym razem, na co uczulić personel. Ostatnio na przykład nie było zupełnie pieluch, ani jednej, mimo że powinny być, bo zostawiłam duży zapas. Mamy współlokatorka zabiera wszystko, co zobaczy, niestety też pieluchy. Nie wiem co z nimi robi. Mama nie umie się obronić, nie powie też pielęgniarkom o tym fakcie. Mam nadzieję, że same widzą, że nie ma bielizny, ani pieluchy, ale nie mam takiej pewności. I to, że nie mam pewności jest właśnie tym, co nie pozwala mi przestać się martwić. No więc jadę. Wiem, że mama nie potrzebuje moich wizyt tak często, jak mi się wydaje, jej czas płynie inaczej, na dodatek mózg mami ją halucynacjami – wciąż wydaje jej się, że jedna z wnuczek u niej jest i się nią zajmuje. Do tego niestety, co chyba najsmutniejsze, już następnego dnia po mojej wizycie, mama nie pamięta, że u niej byłam. Tak było też z niedawnymi urodzinami – dwa dni po tym, jak byliśmy u mamy w trójkę (ja, Alan i moja córka), ona już o tym nie pamiętała. I pytała Alana, kiedy przyjedzie, bo miał przyjechać. Pamiętała, że miał być, ale już nie to, że był.