To najgorsze pytanie świata nie dawało mi spokoju przez wiele miesięcy. Codziennie od nowa je sobie zadawałam. I codziennie znajdowałam inne argumenty – raz przeważały te za, raz przeciw. Najtrudniejsza decyzja, której człowiek wcale nie chce podejmować. Jak można oddać mamę do ośrodka? Ale z drugiej strony – jak z nią mieszkać? Jak zapewnić jej bezpieczeństwo? Jak ogarnąć opiekę nad mamą, pracę, swój własny dom i dzieci? Jak te wszystkie role wypełniać, kiedy mama, która ma dopiero 65 lat przestaje być babcią i mamą, a staje się… No właśnie kim?
– Mama będzie jak dziecko, ale skoro pani uważa, że da radę sama się nią zająć, to proszę bardzo – to zdanie wypowiedziane dwa lata temu przez psychiatrę z poradni NFZ, tak mnie oburzyło, że chciałam jak najszybciej wyjść z jego gabinetu. Nie miał ochoty słuchać tego, co chcę mu powiedzieć, nie zadał mamie ani jednego pytania. Poradził jednak jak najszybciej znaleźć ośrodek całodobowy, najlepiej ten, w którym on pracuje. Stukając palcem w kartkę z wynikiem badania tomograficznego mamy, zawyrokował: – Ja oczywiście mogę wypisać jakieś tabletki, ale nie widzę sensu.
Trafiliśmy do tej poradni po epizodzie majaczeniowym. Mamie wydawało się, że ktoś włamuje się do mieszkania. Próbowała się bronić, ślady jej desperackiej walki były w pokoju – poprzewracane sprzęty, rozrzucone rzeczy. I przerażenie w mamy oczach. Potrafiła opisać włamywaczy bardzo dokładnie. Twierdziła, że weszli przez szparę w oknie. Od tej pory codziennie starannie zabezpieczała okno… butami. Stawiała je na parapecie równiutko w rzędzie, jeden przy drugim. A wszystko co widziała za oknem, układało się w złowróżbne twarze i maski: krzak u sąsiada, śnieg pod płotem, kołyszące się gałęzie, wszyscy przechodzący ulicą ludzie mieli złe zamiary. Była przekonana, że ktoś usiłował ją okraść i opowiadała o tym coraz bardziej szczegółowo wszystkim znajomym i sąsiadom. Część z nich wierzyła w to, co mówi. Pani ordynator oddziału psychiatrycznego, na który mama została przewieziona po tym ataku, poradziła, żebym nie negowała włamania, bo ona je naprawdę przeżyła i te emocje w niej zostały. No więc nie negowałam.
To był początek 2017 roku. Zrozumiałam, że dzieje się coś złego, że nie ma odwrotu, że kula śnieżna się toczy. Nie wiedziałam tylko jak szybko i co zniszczy po drodze. Sama wydedukowałam, że to może być Alzheimer. I na oślep szukałam jakiejkolwiek pomocy. Mama jeszcze bardzo dobrze funkcjonowała. Tylko ja, brat i najbliższa przyjaciółka mamy potrafiliśmy dostrzec, że coś jest nie tak. Bo roztargnienie było zbyt duże, bo za bardzo myliła imiona i fakty, bo nie kontrolowała czasu, nie odbierała telefonu, zostawiała go w przedziwnych miejscach, przestała gotować obiady. To właśnie wtedy, kiedy znudzony psychiatra pukając palcem w wynik badania tomograficznego zalecał przeprowadzkę do ośrodka opieki, trzeba było ją porządnie zdiagnozować i dobrać leki. Bo wtedy to miało największy sens.
Pół roku później, inny psychiatra, w całkiem innym mieście, kiedy mama przyjmowała już pierwszy lek, a ja pewniej poruszałam się w tematyce chorób otępiennych, zadał mi pytanie czy zauważyłam po tym leku poprawę i w jakim zakresie. Przeżyłam szok. Dotąd nikt mi nie mówił, że mogę się w ogóle spodziewać poprawy, w jakimkolwiek zakresie. A on zadawał dużo pytań i uważnie słuchał moich odpowiedzi. Był też pierwszym, który witając się z mamą, wstał zza biurka, podszedł do niej i podał jej rękę. A potem przywitał się ze mną. Tego lekarza postanowiłam się trzymać. Mimo niemal czterystu kilometrów, które dzieliły nasz dom od jego gabinetu.