Minął miesiąc od orzeczenia o ubezwłasnowolnieniu, na które musieliśmy czekać bardzo długie trzy lata. Kolejny etap – ustanowienie opiekuna prawnego dla mamy, miał być wobec tego formalnością. Takie zawieszenie w próżni ochronnej, bez żadnej opieki, nie może trwać długo, trzeba działać pilnie, chodzi przecież o zabezpieczenie najbardziej podstawowych praw i potrzeb. Ufałam więc, że sąd, który przez trzy lata pochylał się nad zasadnością wniosku o ubezwłasnowolnienie naszej mamy, pamięta cały czas, że chodzi o bezbronnego, całkowicie zdanego na decyzję sądu człowieka.
Jak więc w tej sytuacji mogło się wydarzyć to, co się stało? A mianowicie, że ten właśnie sąd, który orzekł wreszcie ubezwłasnowolnienie mamy i miał niezwłocznie przesłać akta do dalszego procedowania innemu odpowiedniemu ze względu na miejsce pobytu mamy sądowi, zamiast prawidłowo do Lubina, przekazał sprawę… do Lublina. Jak mogło dojść do takiej pomyłki?
Co gorsza, gdyby nie odkrył tego nasz pełnomocnik, prawdopodobnie do dziś nie wiedziałabym o tym, a akta tkwiłyby w Lublinie, bo nikt się o nie nie upominał. Nikt ich nie szukał. Tylko nasz prawnik zaniepokoił tym, że nic się w sprawie nie dzieje.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sąd pozbawił mamę podmiotowości jeszcze zanim uprawomocniło się jego własne orzeczenie. Gdzie podział się szacunek wobec osoby, o której życiu się decyduje? Gdzie w tym wszystkim jest moja chora mama? Gdzie jestem ja, która od trzech lat staram się o formalną opiekę nad nią po to właśnie między innymi, aby nikt nie wysyłał ważnych dla niej dokumentów w kosmos, tylko dlatego, że nie chce mu się przyłożyć do swoich obowiązków. Skandaliczny brak profesjonalizmu i poczucia odpowiedzialności, rutyna i zobojętnienie.
Bo co to jest Lubin? Lubin? Nie ma takiego miasta Lubin! Jest Lublin. I tam właśnie poślemy akta! A co tam! Skojarzenie z filmami Barei narzuca się samo i choć zupełnie mi nie do śmiechu, to nie mogę wprost uwierzyć, że takie rzeczy się dzieją! Lubin czy Lublin, co za różnica! Kogo to obchodzi?
Trzy lata byłam do dyspozycji tego sądu, starałam się sprostać wszystkim formalnościom, odpowiadać na wszystkie, nawet dziwne pytania, opłacałam wszystko, co sąd sobie zażyczył, stawiałam się na wezwania, znosiłam tę przewlekłość, bo miałam przekonanie, że tak trzeba. I choć nie zawiniłam w tej sprawie, czułam się przez te lata jak podsądna. W tym czasie nie mogłam nawet złożyć w imieniu mamy wniosku o przyjęcie do kolejki oczekujących na miejsce w gminnej placówce opiekuńczej (24 miesiące oczekiwania!), ani w ZOL-u, bo nie byłam jej opiekunem prawnym.
Brak mi słów, a jednocześnie jestem tak głęboko oburzona tym, co się stało, że nie chcę tego odpuścić. Chcę, aby jak najwięcej osób dowiedziało się, jak wyglądają takie sprawy sądowe, z czym mierzą się chorzy i ich bliscy. Być może mieliśmy z bratem pecha do składu sędziowskiego, może nie powinnam uogólniać, ale jednak przez te trzy lata nasłuchaliśmy się opowieści innych rodzin o tym, jak przebiegały ich postępowania. Często podobnie, a nawet gorzej. I zawsze długo.
Dzieci, które występują o ubezwłasnowolnienie rodzica z powodu postępującej choroby otępiennej są w niezwykle trudnej sytuacji. Stają przed sądem, prosząc o pozbawienie rodzica wszelkich praw, bo bez tego nie mogą podejmować decyzji w jego imieniu. A muszą, bo w miarę pogłębiania się choroby stają się jedynym ogniwem łączącym rodzica ze światem i wszystkimi jego sprawami, które nie znikają wraz z chorobą. Ogniwem niedostrzeganym przez system, bez praw i świadczeń. Pozostawionym samemu sobie, po omacku wydeptującym ścieżki w urzędach, przychodniach, ośrodkach opieki, wreszcie w sądach. Przyjmującym na siebie cały ciężar zarówno psychiczny, organizacyjny, jak i finansowy długotrwałej opieki nad rodzicem.
My opiekunowie naszych chorych rodziców rozumiemy, że ubezwłasnowolnienie to procedura tak głęboko ingerująca w wolność osobistą, że trzeba nasze zamiary prześwietlić, przejrzeć na wylot, aby zyskać niezachwianą pewność, że o dobro rodzica nam chodzi, a nie np. przejęcie emerytury, majątku albo po prostu kontroli nad jego życiem. Dlatego poddajemy się długotrwałym procedurom, godzimy się na wszystko z nadzieją, że po drugiej stronie barykady jest surowy, drobiazgowy, ale też wrażliwy, sprawiedliwy i mądry sędzia, który tak jak my nie chce skrzywdzić naszego bliskiego i dla którego dobro chorej osoby jest nadrzędne.