Kiedy okazało się, że mogę wejść na oddział, oczywiście w ubraniu ochronnym, emocje były tak wielkie, że nie byłam w stanie opanować drżenia całego ciała. Bałam się. Nie wiedziałam, jak mama wygląda, ani jak ja na jej widok zareaguję. Nie wiedziałam też, jak ona zareaguje na mnie. Nie liczyłam na to, że mnie pozna. Nie poznała już przecież we wrześniu, a tym razem byłam przebrana od stóp do głów – oprócz maseczki, która zakrywała twarz, miałam też czepek, który zakrywał resztę. Tylko okulary były moje. Nie mogła mnie poznać.
– Mamuś, Mamo, to ja, Mamuś poznajesz? – powtarzałam zza maseczki.
Patrzyła na mnie, trzymała kurczowo za rękę. Nie wiedziała kim jestem, ale może mój głos przeniósł ją gdzieś, gdzie już dawno nie była? Może pobudził skojarzenia? Może dawno niesłyszane, a powtarzane przeze mnie w kółko „mamo” odnalazło jakiś ślad, którym od dawna nikt nie próbował podążać. Mówiłam, że tęsknię, głaskałam jej siwe włosy, czułam, że sprawia jej to przyjemność. Wymieniałam imiona jej wnuczek, syna, rodzeństwa, przyjaciółek i patrzyłam co zmienia się w jej twarzy, kiedy je wypowiadam. Wydaje mi się, że wzruszało ją to połączenie dotyku, głosu i w kółko powtarzanego „mamo”. Przez cały czas trzymała moją rękę. Była pogodna. Nakarmiłam ją musem owocowym z kaszą, który przyniosłam. Zjadła chętnie.
Czy jest z nią kontakt? Momentami tak, ale właściwie cały czas jest w swoim świecie. Ten świat wciąż jest, bo mama wpatruje się w jakiś punkt, w którym najwyraźniej coś się dzieje, mówi w tę stronę, choć trudno cokolwiek z jej mówienia zrozumieć.
No i jest chuda, przeraźliwie chuda. Nie wiem, jak może ruszyć ręką, utrzymać głowę, ale robi to. Nawet utrzymuje w dłoniach kubek z dziubkiem i samodzielnie pije. Jest dzielna, niezwykle silna. Mimo rehabilitacji, po covidzie nie wróciła już jednak do chodzenia. Jest leżąca, już nawet nie siedzi na wózku, spędza dni w pozycji półsiedzącej na łóżku.
Za dwa tygodnie mamy urodziny. Siedemdziesiąte.