W filmie „To właśnie miłość” jest taka scena, kiedy Sarah odbiera telefon od chorego brata. Chwila jest bardzo intymna, dziewczyna mogłaby telefon zlekceważyć.
– Czy to go uleczy? – pyta ją mężczyzna, z którym właśnie jest i który mógłby być miłością jej życia.
– Nie – odpowiada Sarah.
– To może nie odbieraj.
Dziewczyna chwilę się waha, ale odbiera. A potem tłumaczy chłopakowi, że rodzice nie żyją, a brat potrzebuje jej opieki. I to jest ten moment, kiedy Sarah już wie, że do końca życia będzie siostrą swojego brata. Podporządkowała temu własne życie, pragnienia, siebie. Odbiera telefony o każdej porze. Jest do dyspozycji. Brat jest dorosły i zaburzony, jego prośby raczej niemożliwe do spełnienia, ale Sarah przytakuje, rozumie, wspiera.
„To właśnie miłość” (jeśli ktoś jeszcze nie zna tego filmu) to wzruszająca przeplatanka opowieści o uczuciach, która tradycyjnie pojawia się w telewizji w przedświąteczny czas. I właśnie wczoraj się pojawiła. Obejrzałam oczywiście, razem z córką, bo nie potrafię sobie tego filmu odmówić. To zadziwiające, że przed laty, kiedy pierwszy raz go oglądałam na wątku Sary nie skupiłam uwagi. Nie pamiętałam, że w ogóle był. Innych bohaterów i ich historie zapamiętałam ze szczegółami – ale ten wątek jakoś wyparował mi z pamięci. A teraz jest najważniejszy, dominujący, cała reszta jest tłem. Myślę o Sarze, mężczyźnie, z którego rezygnuje i wiem, że to nie abstrakcja. Choroba mamy zdecydowanie zmieniła moją percepcję tego filmu.
W słynnej finałowej scenie filmu, bohaterowie wpadają sobie w ramiona – wracają, godzą się, wybaczają sobie, całują się, przytulają, są szczęśliwi. Tylko Sary w tej scenie nie ma. Tu nie ma szczęśliwego zakończenia.
Jak ja mogłam tej Sary nie widzieć wcześniej…