Ociągałam się dziś z wyjściem od mamy. Coraz częściej tak mi się zdarza. Mogę siedzieć z nią i rozmawiać o różnych dziwnych rzeczach w ogóle się im nie dziwiąc, przytakiwać, pytać, patrzeć na mamę, jak przekłada w kółko te same rzeczy, poprawia, składa. Na przykład dziś, kiedy zaczęłam się zbierać do wyjścia, wyciągnęła kosmetyczkę z szafy i zaczęła ją przeglądać. Wyjmowała każdą rzecz, oglądała, wkładała z powrotem. Mydło w otwartym opakowaniu, kilka lakierów do paznokci, bo wciąż lubi je mieć, choć ostatnio już nie maluje paznokci, spinka do włosów, której dawno nie używa, lateksowe rękawiczki, nie wiadomo skąd, ale są ważne i mają tam leżeć, klej do papieru, który próbowałam wyjąć, bo nie pasuje do kosmetyczki, ale mama wcisnęła go na miejsce.
– Dostałam go od pani, bo można nim o takie rzeczy skleić – pokazała na pracę plastyczna, którą zrobiła w czasie zajęć.
Więc klej też ma swoje miejsce w kosmetyczce. Jakimś cudem tu właśnie przynależy.
Tak mi smutno, że choruje, tak bardzo mi smutno. Tyle jeszcze mogłaby zrobić, w tylu miejscach być… Zawsze była taka niezależna, samodzielna, towarzyska, wszędzie sama dojechała, ze wszystkim sobie poradziła, wszystkie sprawy załatwiła. Lubiłam jej styl ubierania się, taki swobodny, trochę sportowy, nie miał nic ze stylu starszej pani. Lniane koszule, fajne swetry, spodnie, szale. Ubrania, które wybierała dla mnie zawsze mi się podobały. Zresztą i w jej bluzkach i swetrach mogłabym chodzić. Miałyśmy chyba podobny gust. Biżuteria? Mało, a jeśli już, to delikatna, kilka pierścionków, obrączka, kolczyki. Makijażu raczej nie robiła, ewentualnie usta i paznokcie. Właściwie to go nie potrzebowała. Miała zawsze ładną cerę. Odkąd pamiętam farbowała włosy, na zbliżony do jej naturalnego bardzo ciemny kolor.