Było to spotkanie tak bardzo spontaniczne, jak to tylko możliwe. Mieszkamy w bardzo odległych od siebie miastach, poznałyśmy się kilka miesięcy temu dzięki artykułowi prasowemu o chorobie mamy M. Dotąd rozmawiałyśmy tylko przez telefon. I były to rozmowy niezwykłe – nić porozumienia, wspólnota myśli, podobne przeżywanie, akcentowanie, spostrzeganie tych samych rzeczy, podobna wrażliwość, bliźniacze podejście do choroby mamy.
M. przeżyła to, co ja i wszystko to, co jeszcze przede mną. Jest niemal w moim wieku i jej mama też zachorowała młodo.
Bałam się trochę, że to co nam się udało zbudować przez telefon zniknie, kiedy się zobaczymy, że kontakt osobisty wydobędzie jakieś fałszywe nuty i że nie ukryje się rozczarowania. Ale nic takiego się nie stało, wręcz przeciwnie.
Powtórzę to, co już tu napisałam kiedyś: wsparcie osoby, która przeżyła to samo, wie wszystko, potrafi zrozumieć, nie ocenia, nie oskarża i na dodatek ma poczucie humoru i dystans do siebie to skarb. Lek na wiele smutków i depresji, których nie da się uniknąć, kiedy mama choruje.
„Nasze poznanie to ta dobra strona problemu, który przysłonił mi ¼ życia. Wiem, że się jeszcze spotkamy i już nie mogę się doczekać!” – napisała mi M. po naszym spotkaniu.
Jestem wdzięczna za to, co od niej dostałam i tak samo nie mogę się doczekać kolejnego spotkania. Wiem też, że wspólnie mamy jeszcze większą moc i możemy ją przekuć na konkretne działanie, które pomoże innym córkom, synom, opiekunom. To właśnie musimy zrobić. Już zaczęłam układać plan naszego działania 🙂